Najwyższy czas aby dokończyć moją opowieść z podróży rowerem nad morze. Cieszę się, że pierwszą część udało Ci się zmęczyć i dotarłeś tutaj. Jeżeli jeszcze jej nie czytałaś/czytałeś to koniecznie nadrób zaległości:
Warszawa – Hel – część pierwsza
Spis treści
Kilka słów o wyposażeniu
Zanim jednak przejdę do tej przydługiej opowieści, to obiecałem, że opowiem jak się spakowałem na tą całą wyprawę. Moje wyposażenie z roku na rok, z wyjazdu na wyjazd, z ultra na ultra ulega pewnym modyfikacjom. To są wyniki moich analiz i zbierania doświadczenia oraz czasem słuchania osób mądrzejszych, bardziej doświadczonych niż ja. Główny cel, to jak najmniej szpeju – ograniczenie się tylko do niezbędnych rzeczy, tak by jechało się lekko bez zbędnego balastu.
Ewolucja 2023/2024:


Oczywiście gdyby to był wyścig, to takie wyposażenie jak namiot, śpiwór czy ciuchy na zmianę nie miałyby znaczenia i nie znalazłyby się na pokładzie mojego Eskera 6.0 rocznika 2022. Więcej na jego temat na pewno jeszcze napiszę, bo od 2 lat wozi moją d… i nie ma ze mną łatwo.
Zmiany
Główna zmiana w moim sposobie pakowania w porównaniu do zeszłego roku polega na tym, że sakwy, a w zasadzie bagażnik ze sprytną torbą Topeak MTX TRUNKBAG DXP o pojemności prawie 20L zamieniłem na dwie torby 10L marki Geosmina. Topeaka razem z bagażnikiem zakupiłem na samym początku mojej aktualnej przygody z rowerem i byłem bardzo zadowolony z tego rozwiązania. Musiały nastąpić jakieś zmiany, bo jazda z nim była zbyt „ciężka”, „turystyczna”, „sakwowa”. Geosminę kupiłem, bo Jestem fanem tej hiszpańskiej marki przez mniejsze torby, których używam. Mają bardzo dobrą jakość (suwaki, paski, materiał), proste ale funkcjonalne rozwiązania no i rozsądne ceny. Do tego są 100% wodoodporne – sprawdzałem, można w nich bez problemu nosić wodę.
Z przodu
Na kierownicy umieściłem torbę Geosmina Handlebar Bag 10L. To w niej znalazło się 80% mojego namiotu Quechua MH100 2-os czyli sypialnia, tropik oraz szpilki. To jest pierwszy namiot, z którym podróżuję i powiem, że jest to jak dla mnie bardzo dobry wybór, na początek. Niska cena ~150zł, leży na półce w każdym sklepie na D no i pomieści długiego na prawie 190cm rowerzystę z jego tobołami. Jest dość wysoki, więc nawet można ogarnąć w nim kolację przed snem jak pogoda nie sprzyja. Ma dwie fajne kieszenie pod sufitem i linkę w środku na suszenie gaci. Nic więcej nie potrzeba.
Pewnie za jakiś czas przyjdzie pora na jakiś super lekki = nie tani namiot z wyższej półki, ale na dzisiaj to mi wystarczy. Wracając do Geosminy na kierownicę, to pełni już rolę oficjalnego pokrowca na ten namiot. Nawet go z niej nie wyciągam. Jedyny mankament tego rozwiązania polega na tym, że torba jest trochę szeroka. Przy mojej kierownicy w dolnym chwycie lekko ją dotykam rękoma i coś z tym muszę zrobić.

Z tyłu
Co do podsiodłówki, to sceptycznie podchodziłem do toreb typu „tobołek”, stąd moje początki z sakwami. W tym roku zaopatrzyłem się w torbę Geosmina Small Seat Bag o pojemności 10L i postanowiłem spróbować jak to będzie. I nie zawiodłem się, bo zmieściłem w niej swój mały śpiwór ze sklepu na D, mały materac i dmuchaną poduszkę z tego samego sklepu. Do tego jakieś koszulki na zmianę i lekkie ciuchy cywilne oraz parę pierdół.
Na zewnątrz torby przymocowałem resztę mojego namiotu, czyli dwa pręty od stelaża, worek z klapeczkami no i obowiązkowo dyndający gravelowy kubeczek. W późniejszym czasie pod gumkami lądują mokre rzeczy do suszenia. Jak się dobrze wszystko upcha w tobołku, to się całość nie majta na boki. Tip do zapamiętania: „twarde” rzeczy obowiązkowo na spód – u mnie był to materac. Miękkie po czasie się ugniotą i całość nie będzie taka stabilna.
Tyle na teraz tych sensacji o tym jak się spakowałem, bo czas w końcu wracać do mojej opowieści z trasy.

Dzień drugi
Jak już wiesz, moja noc na kempingu w Ostródzie dzięki miłym panom kolejarzom nie była zbytnio komfortowa. Po wymianie sąsiedzkich uprzejmości „guten morgen”, ogarnąłem się, spakowałem namiot, rozliczyłem z obsługą i wyruszyłem w dalszą podróż. Po drodze zahaczyłem jeszcze o sklep spożywczy. Usiadłem na ławeczce nad jeziorem i delektowałem się własnoręcznie skomponowaną kajzerką z serem i szynką, popijaną owocowym jogurtem. Dzień wcześniej zasłużona dobra kolacja w restauracji Lalo (zawsze polecam), a rano śniadanie na ławce. Jarają mnie takie skrajności.

Elbląg – pochylnie
Odcinek z Ostródy do Elbląga wiedziałem, że będzie fajny. Część tej trasy jechałem już w 2023 roku jadąc do Krynicy Morskiej, więc wiedziałem czego się spodziewać. Żałuję, że już go wcześniej przejechałem, bo byłoby większe WOW. Ten fragment prowadzi przez szlak Kanału Elbląskiego, którego początek jest w Ostródzie. Po przejechaniu przez zabytkowy most kolejowy na jeziorze Drwęckim prowadzi 8 kilometrową drogą po dawnych torach kolejowych. Zaraz za Miłomłynem szlak przecina trasę S7 i zaczynają się mniejsze i większe górki poprzeplatane jeziorami. Cały ten 20 km odcinek do wsi Małdyty to w większości lasy. Niestety trochę rozjeżdżone w tym roku przez wycinki ale w 100% przejezdne. W Małdytach wizyta na Orlenie po trochę świeżego powietrza w tylną oponę. Czas teraz wjechać w mega fajny odcinek, który uważam przynajmniej raz w życiu obowiązkowo trzeba przejechać.


W okolicach 270 kilometra trasa zbliża się do Kanału Elbląskiego. Na samym początku nie prowadzi przy pochylniach ale warto jeżeli ktoś nie widział, to odwiedzić pierwszą z nich – pochylnię Buczyniec. Aby dostać się na dół można zjechać wzdłuż pochylni na fajny kemping, który znajduje się przy dolnej stacji. Spałem tam rok wcześniej i jest to super miejscówka. Cisza i spokój, a o cywilizacji świadczy jedynie poranny dzwonek obsługi pochylni i statki sunące ospale po trawie. Bardzo polecam jako miejsce na nocleg! Jeżeli skorzystasz z noclegu w tym miejscu to polecam najeść się i zaopatrzyć wcześniej na Orlenie w Małdytach. Na kempingu nic nie ma, a bar na górze pochylni może być akurat zamknięty.
Zdjęcia z mojego wyjazdu w 2023 roku:


Kolejna pochylnia to Kąty i od tego momentu trasa prowadzi przy samym kanale. Zjeżdżając po pochylni Oleśnica, jest też jedna fajna atrakcja. Trzeba przejechać w poprzek stoku i po linach ciągnących wózki, tak by dostać się na drugą stronę kanału. Polecam poczekać aż wózki nie będą w ruchu, bo to dziwne uczucie mieć tą napiętą linę między nogami.
Cały fragment trasy wzdłuż kanału prowadzi po betonowych płytach ażurowych. Są na tyle porośnięte trawą, że nie są uciążliwe i jakoś się jedzie, bez zbędnego wybijania nadgarstków.






Przedostatnią pochylnią na kanale ale ostatnią na szlaku rowerowym jest pochylnia Jelenie. Zaraz za nią przy moście znajduje się miejsce do odpoczynku, a we wsi Jelonki sklep, więc można nadrobić zaopatrzenie. Przecinając kanał za wsią Jelonki trasa Zielonej 7 prowadziła mnie prosto. Szlak Kanału Elbląskiego skręca w lewo w kierunku jeziora Drużno, które jest rezerwatem przyrody. Jeżeli ktoś ma zapas sił w nogach, to także bardzo polecam nadrobić ten kawałek. Sam widok na jezioro i ilość różnych gatunków ptaków na jeziorze jest niesamowita. Wiem, bo widziałem rok wcześniej na własne oczy – poniżej zdjęcia z 2023 roku.


Tym razem nie nadrabiając drogi pojechałem dalej po płaskim jak stół fragmencie prowadzącym do trasy S7 i dalej do Elbląga. Sam Elbląg znam z innych podróży, więc również postanowiłem, że nie będę przedłużał tu swojego pobytu. Fajne miasto, warto chociaż na jeden dzień się zatrzymać. Ja tym razem nie skorzystałem, po raz kolejny uzupełniłem płyny i ruszyłem dalej w kierunku Trójmiasta.

Gdańsk
Odcinek od Elbląga do ujścia Wisły w Mikoszewie, to cholernie płaski odcinek i to jeszcze z depresją. No i jak wieje, to konkretnie i zawsze w twarz. Zaraz za Elblągiem koło wsi Marzęcino na środku pola znajduje się najniżej położony punkt w Polsce – 2,07 m p.p.m. Warto na chwilę odbić by znaleźć się chociaż teoretycznie pod powierzchnią morza.
Polecam zachować szczególną ostrożność na całym tym odcinku. Wielokrotnie jechałem tymi drogami samochodem omijając korki w kierunku Stegny i ogólnie Mierzei Wiślanej. Są to nieoficjalne trasy nad zatokę dlatego panuje na nich często spory ruch. Sama nawierzchnia też pozostawia dużo do życzenia.
Ten fragment trasy oprócz swojej płaskości jest także poprzecinany kilkoma kanałami, przez które przejeżdża się przez ciekawe architektonicznie mosty. Są też także dwa zwodzone na Wiśle Królewieckiej w Rybinie. Kto jechał na Mierzeję na urlop czasem utknął tam w korku.



W Jantarze trasa Zielonej 7 prowadzi po drodze mocno uczęszczanej przez urlopowiczów w samochodach. Całkowicie niepotrzebnie, bo tuż obok równolegle przez las poprowadzony jest idealny odcinek trasy rowerowej R10 i to tamtędy polecam pojechać. Szybko, bezpiecznie i po lesie. A jak ktoś stęskniony morza (w zasadzie zatoki), to stąd już tylko jakiś 500 m przez las na pierwszą plażę. Ja pojechałem dalej w kierunku Mikoszewa.
Na prom czekałem chwilę ze sporą grupą rowerzystów. Koszt przeprawy dla rowerzysty to 8 złotych i co ważne można płacić kartą. Za promem turystyczna ścieżka rowerowa prowadząca przez całą Wyspę Sobieszewską do mostu na Martej Wiśle. Dalszy fragment, nie jest już tak atrakcyjny turystycznie. Prowadzi ścieżką rowerową w kierunku Gdańska, która poprowadzona jest jedyną najkrótszą drogą. Atrakcją na tym fragmencie, był przejazd tuż przy Rafinerii Gdańskiej, bo do tej pory widziałem ją jedynie z trasy S7.


Finisz tego odcinka był na Starym Mieście w Gdańsku. Ja zaplanowałem sobie, że zrobię go na wyspie Ołowiance gdzie była akurat meta kultowego ultramaratonu Wisła 1200. Nie mogłem pojechać w tym roku, to chociaż stanąłem na mecie. Prawie załapałem się na medal finiszera i posiłek regeneracyjny. Wyglądałem trochę podejrzanie, bo nie zgadzała się ilość błota na rowerze, więc się kapnęli. Pośmiałem się trochę z organizatorami i ruszyłem dalej omijając zatłoczone uliczki Starego Miasta zbaczając z wyrysowanej trasy. Nie było innej opcji, bo był to piątek popołudniu i trudno byłoby się przecisnąć pieszo, a co dopiero na rowerze.


Sopot
Zielona 7 kończyła swój bieg na Starym Mieście w Gdańsku. Od tego momentu przełączyłem nawigację na trasę R10 już na Hel. Na nocleg wybrałem Sopot i kemping Park 45 w Jelitkowie. Tuż obok mieszka mój kolega, z którym się nie widziałem 10 lat i była okazja aby się spotkać i pogadać.
Dojazd na miejsce zajął mi niewielką chwilę. Było trochę przedzierania się ścieżkami rowerowymi przez miasto tak, aby ostatecznie dotrzeć do promenady pieszo-rowerowej łączącej Gdańsk z Sopotem. Jest to bardzo szybka wygodna asfaltowa ścieżka rowerowa, która biegnie tuż przy wejściach na plażę. Trzeba na niej potrójnie uważać. Raz na szybko jadących rowerzystów, dwa rolkarzy i hulajnogi, trzy wakacyjnych zbłądzonych pieszych.



Kemping, na którym się zatrzymałem znajduje się tuż przy promenadzie, a co za tym idzie tuż przy samej plaży. Fajne miejsce, bardzo czyste lecz trochę zapchane. Ja ze swoim małym namiocikiem jakoś wcisnąłem się jakoś między kampery i przyczepy, a nawet ciężarówkę. Spotkałem się z kumplem na rybkę, powspominaliśmy dawne czasy, wróciłem do namiotu, poszedłem grzecznie spać.
Drugi dzień wyszedł ponad 160 km, a w sumie to już około 400 km od domu. Zmęczenie zrobiło swoje, bo pomimo wesołej atmosfery na kempingu i okolicach zasnąłem momentalnie. To tej nocy mogliby turlać te jeb… pociągi.
Dzień trzeci
Nie zrywałem się zbyt wcześnie, bo zostało mi do końcowego celu jedynie jakieś 100 kilometrów. Skorzystałem tym razem ze śniadania w restauracji na kempingu. Dość drogo i kawa „na sztuki” ale tym razem przyszła pora na odrobinę luksusu. Nie wypadało w Sopocie wcinać kanapek na ławce. Ogarnąłem się spakowałem namiot i ruszyłem na Hel.
Gdynia
Promenada w Sopocie przecina wejście na molo, gdzie w sezonie jest bardzo tłoczno. Na terenie skweru przed molo obowiązuje zakaz jazdy na rowerach. W tym miejscu grzecznie zszedłem z siodełka i przeprowadziłem rower na drugą stronę.



Z Sopotu do Gdyni przejechałem przez klimatyczny zalesiony Park Kolibkowski, tak by znaleźć się na promenadzie w Orłowie. Następny etap, to przejazd przez miasto w kierunku Śródmieścia Gdyni. Dość oblegane turystycznie miejsce, ze względu na molo, port, statki, okręty i inne atrakcje.
Następny odcinek prowadził mnie wzdłuż ogrodzenia portu w Gdyni. Pierwszy raz byłem w tym miejscu i z tak bliska widziałem kontenerowce i inne statki morskie akurat w trakcie załadunku. Widok zrobił na mnie wrażenie zwłaszcza tych jeb… pociągów.


Tuż za portem pokonałem kilometrowy dość stromy podjazd w kierunku Lotniska Gdynia Kosakowo. Akurat w ten weekend odbywał się tam Open’er Festival. W ciągu dnia nie było akurat koncertów i bez większych problemów wydostałem się z Gdyni.
Puck
Tuż za lotniskiem jest dość długi zjazd, który jakżeby inaczej zakończony jest lekką wspinaczką na klif w Mechelnikach. Tam mega widok na Zatokę, aż zapomniałem pstryknąć fotkę. Następnym etapem było pokonanie płyt betonowych biegnących przez Rezerwat Beka. Bardzo ładne miejsce z dużą ilością ptaków i ornitologów z jakimś dziwnymi sprzętami do obserwacji. Zaraz za rezerwatem zatrzymałem się w sklepie spożywczym w Osłoninie – w razie czego są znaki. Niby zwykły sklep, a z tyłu jest wiata i sporo miejsca do odpoczynku podczas podróży. Taki trochę nieoficjalny MOR z lokalsami przy piwku.


Kolejny punkt, gdzie się zatrzymałem na sesję foto i video to Rzucewo, w którym droga szutrowa biegnie tuż przy wodzie. Później przeleciałem przez las i pola w kierunku Pucka. Przejazd przez sam Puck to też bardzo miła promenada tuż przy porcie. Niestety jak to bywa z promenadami, także z sporym ruchem pieszym.
Hel
Mój cel podróży był coraz bliżej. Z Pucka zostało około 40 km. Pozostał do pokonania odcinek do Władysławowa i cały półwysep. Z Władysławowa w kierunku na Hel prowadzi chodniko-ścieżka wyłożona kostką. I ponownie to odcinki ze sporym ruchem pieszym i rowerowym, więc trzeba uważać. Zwłaszcza przy kempingach, miejscach odpoczynku, czy uprawiania sportów wodnych, tak popularnych zwłaszcza w Chałupach. Minąłem wspomniane Chałupy, Kuźnicę i Jastarnię, by dotrzeć do Juraty – czyli pośredniego celu mojej podróży. Tu wizyta u Neli, chwila przerwy na obiad z wizytą na plaży przed ostatecznym atakiem na Hel.


Za Juratą w końcu nawierzchnia zmieniła się na szybkie szutrowe serpentyny między drzewami z gdzieniegdzie małymi pagórkami. Fajnie, szybko, energicznie i pusto. Poczekałem aż jeb… pociąg przejedzie przez przejazd i tym sposobem moim oczom ukazał się napis Hel.

Ale to jeszcze nie oficjalny koniec mojej podróży, bo wypadałoby dotrzeć na sam koniec Polski i tam też się udałem. Akurat jak byłem na kładce widokowej na plaży, to była afera. Załoga jachtu źle wymierzyła i utknęła na mieliźnie tuż przy brzegu. Cały Hel kibicował im z brzegu, do tego stopnia skutecznie, że sposobem udało im się uciec z opresji.




Postanowiłem znaleźć jakieś miejsce na nocleg i zjeść kolację na Helu. Wybór padł na kemping Helkamp. Mega pozytywne miejsce. Bardzo dużo rowerzystów i motocyklistów z namiotami, co zupełnie odbiega od poprzednich moich noclegów na trasie.
Kolację po raz kolejny zaliczyłem w restauracji. Wybór padł na Porto Hel, a z karty zupa rybna i dorszyk. Było smacznie i klimatycznie, bo w samym porcie, a ja jakoś bardzo lubię takie klimaty. Po kolacji jeszcze fotka z zachodem. Wróciłem na kemping, by szybko położyć się spać przed nadciągającą burzą.


Dzień czwarty – bonusowo
Zanim skończę i tak już długą opowieść, to wypadałoby jeszcze dodać jak dostałem się do domu. Plan bardzo ambitny przewidywał powrót na kołach do Warszawy ale czas mi się skończył. Była niedziela, a w poniedziałek do pracy.
Myślałem także nad powrotem pociągiem, ale zakup biletów był praktycznie niemożliwy ze względu na powroty z urlopów i Open’er. Wiedziałem, że mój plan powrotu rowerem nie dojdzie do skutku, więc postanowiłem wykorzystać mój ciekawy patent na podróż z rowerem. Chodzi o podróż Blablacar. Jak to robię? Znajduję odpowiedni przejazd w wyszukiwarce, szukam średniego auta, które może zmieścić mój rower i takiego, które jeszcze nie ma pasażerów. Kontaktuję się z kierowcą w celu zapytania, czy zabierze mnie z rowerem, a ja wykupię wszystkie dostępne miejsca. Dwa razy tak podróżowałem i dwa razy się udało. Tym razem jeden kierowca mi odmówił, natomiast drugi się zgodził, pod warunkiem, że rower będzie czysty.
Planowałem początkowo aby z Helu wrócić do Gdyni lub Gdańska promem. Miałem sporo czasu, bo transport miałem wieczorem, więc postanowiłem wrócić do Trójmiasta jednak rowerem. Zostało dodatkowo około 120 zł w kieszeni, bo tyle kosztuje bilet z rowerem na promie.
Burza na szczęście tylko postraszyła i trochę w nocy popadało. Śniadanie na kempingu, polega na tym, że kupujemy sobie składniki w sklepiku kempingowym i konsumujemy je w barze. Przypomniała mi się moja ławeczka w Ostródzie. Po śniadaniu ruszyłem do Trójmiasta tą samą trasą. Nic nowego, tylko przeciwny kierunek i kilka nowych fotek.



Kierowca prosił mnie o to by rower był czysty ale nie wspomniał nic o mnie. Aby podróż przebiegała w przyjemniej atmosferze, postanowiłem sam też się wykąpać i przebrać zanim wsiądę do jego auta. Za niewielką opłatą skorzystałem z prysznica na kempingu, na którym spałem w Sopocie. Udało mi się również tam umyć rower.
Podróż ciekawa i miła. Zostałem odstawiony o 22 pod same drzwi, bo się okazało, że byliśmy prawie sąsiadami.
Podsumowanie
Wyszła mi z tej całej podróży całkiem długa historia. Mam nadzieję, że ciekawa, inspirująca i zachęcająca do pokonania tej trasy na własną rękę. Każda podróż to inna przygoda i inne wspomnienia, więc na pewno odkryjesz ją na nowo, po swojemu. A może już ją jechałaś/jechałeś i masz podobne wspomnienia. Koniecznie daj znać i podziel się ze mną i z innymi. Chętnie przeczytam Twoją wersję zdarzeń.
No i jeszcze cała mapka i linki do plików gpx.
Do zobaczenia na trasie!
Zostaw komentarz